Home  |  Królik  |  Papuga  |  Kanarek  |  Owczarek  |  Redakcja  |  Klub  |  Kontakt      


Galeria rodzinna I   Galeria rodzinna II   Galeria rodzinna III   Galeria ułanów


HISTORIA RODU SKOREK DO 1939 ROKU               Autor wspomnień zmarł 12.02.2017 r.

Jako syn żołnierza starszego wachmistrza z 8 Pułku Ułanów księcia Józefa Poniatowskiego postanowiłem spisać historię mojego rodu aby pamięć o naszych przodkach nie została wraz z odchodzącymi pokoleniami zapomniana.

Jerzy Edgar Skorek                           Jerzy Edgard Skorek


Według Dra Franciszka Piekosińskiego Profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego członka czynnego Akademii Umiejętności w Krakowie w swojej książce P.T. RYCERSTWO POLSKIE WIEKÓW ŚREDNICH TOM III obejmuje RYCERSTWO MAŁOPOLSKIE W DOBIE PIASTOWSKIEJ wydanej w Krakowie w roku 1901.

W książce tej ród Skorków wywodzi się z Lechitów, którzy u schyłku wieku VI osiedlili się w rejonie powiatów Proszowickiego i Chęcińskiego. Ksiądz Wojciech Skorek w roku 1522 miał dwa probostwa w Jakubkowicach i Wilczyskach. Ponadto z ciekawostek wyczytałem, że Paweł Skorek-Jawocznik, snycerz, rzeźbiarz na przełomie XIX i XX wieku, uczył się w Rzymie i Padwie, oraz mieszkał w Żarkach koło Zawiercia

Z udokumentowanych danych naszego rodu nasze drzewo genealogiczne zaczyna JAN SKOREK i MARYANNA z.d.KONIECZNIAK. świadectwo urodzenia Melchior Skorek Ich syn /Majcher/MELCHIOR SKOREK urodzony 5. stycznia 1858 roku /- dokument wystawiony przez proboszcza parafii w Mrzygłodzie woj. Kieleckie, starostwo Będzińskie w dniu 10. sierpnia 1925 roku /dokument nr.5/1. Melchior ożenił się z Marcjanną z domu Świderską. świadectwo urodzenia Roman Skorek Melchior Skorek zmarł w 1932 roku a Marcjanna zmarła w 1926 roku. Oboje pochowani są na cmentarzu w Zawierciu.

Melchior i Marcjanna mieli siedmioro dzieci, pięciu synów i dwie córki. Synowie to JÓZEF, JULIAN, STEFAN, ADAM i ROMAN a córki to ZOFIA oraz WŁADYSŁAWA. Daty urodzin i zgonów jak również ich związki małżeńskie oraz ich potomstwo jest ujęte w drzewie genealogicznym rodu SKORKÓW./ Zdjęcia nr.1/1 do 8/. Członkowie Rodu są pochowani w większości na cmentarzu w Zawierciu.


DRZEWO GENEALOGICZNE RODZINY SKOREK


świadectwo urodzenia Natalia Koczur Roman – mój ojciec - urodził się w Zawierciu dnia 9 sierpnia 1898 roku /dokument nr.5/2 = zaciągnął się do wojska w Krakowie do 8 Pułku Ułanów Im. Księcia Józefa Poniatowskiego i jako zawodowy wojskowy dosłużył się do roku 1939 stopnia starszego wachmistrza. Jako, że nie miał wyższego wykształcenia nie mógł awansować wyżej, mimo to był postawiony do awansu na chorążego. Niestety wybuch wojny uniemożliwił mu tego awansu. Jako ciekawostkę opowiem to, co moja mama opowiadała, co mu się przydarzyło. Roman dostał telegram, że zmarł mu brat. Oczywiście otrzymał przepustkę z wojska i pojechał z Krakowa do Zawiercia. Idąc z dworca do domu, - rodzina mieszkała w tzw, czerwonych domkach, to było około 4 kilometrów, po drodze spotkał właśnie zmarłego brata. Przywitali się i bez słowa rozeszli. Po przyjściu do domu stwierdził, że brat rzeczywiście zmarł i leży w trumnie. Nic nikomu nie powiedział a i po latach nie chciał na ten temat z nikim rozmawiać. Ojciec ożenił się z Natalią z domu Koczur/ urodziła się w Zawierciu w dniu 14.02.1904 /dokument nr.5/3.

Z innych jeszcze historii, które opowiadała moja Mama, na opisanie zasługuje przygoda mojego Dziadka Andrzeja Koczura./*1876 +1914/ Dziadek pracował w fabryce, jako robotnik. W tym czasie Zawiercie było pod zaborem Rosyjskim. W dniu 1 maja grupa robotników postanowiła wystawić na kominie czerwoną flagę. Nie było jednak chętnych do wykonania tej pracy. Mój Dziadek jednak był odważny i postanowił wyjść na komin i wywiesić czerwone płótno. Carscy żołnierze nie zauważyli, kto to zrobił a ponieważ nie mieli odwagi wyjść na komin, więc strzelali z karabinów dopóki tej flagi nie zestrzelili. Dziadek Andrzej zmarł młodo na zapalenie płuc mając zaledwie 38 lat. Moja Babcia Agata Koczur /*1875 + 1937/ wyszła ponownie zamąż za Antoniego Czapińskiego. Oboje są pochowani na cmentarzu w Zawierciu. W tym grobie jest pochowany również Leonard Ptaszyński, drugi mąż cioci Marii Koczur Makiety /zdjęcia nr. 6/1-1a.

Ciocia Maria, siostra mojej mamy Natalii wyszła zamąż za Mikołaja Makietę. Było to małżeństwo bezdzietne. Mieszkali w Zawierciu przy ul. Włodowskiej, we własnym domu. Wujek Mikołaj pracował w fabryce na Borowym Polu, jako majster. Jego hobby to był ogród przed domem, w którym miał 4 ule z pszczołami, przy których spędzał dużo czasu. Dom był wybudowany wspólnie z drugą rodziną Górniaków. Równocześnie wynajmowali jeden pokój rodzinie Pucków.

W czasie wojny /1939-1945 r./ mieszkała z nimi moja siostra Donata, którą moja mama wysłała w 1942 roku do Zawiercia. Wyjazd był połączony z dużym problemem gdyż Kraków był w Generalnym Gubernatorstwie, natomiast Zawiercie było w Rzeszy niemieckiej. Granica między G.G. i Rzesza była w Trzebini. Mama poprzez znajomego kolejarza, który jeździł na teren Rzeszy uzgodniła, że przewiezie ją przez granicę na lokomotywie parowej. Na granicy ukrył ją i tym sposobem przewiózł do Zawiercia. Wyjazd siostry do Zawiercia do Cioci był podyktowany tym, że w czasie okupacji była bieda i wychowanie dwojga dzieci było kłopotliwe. W Zawierciu siostra chodziła do szkoły razem z kuzynką Zosią Koczur zdjęcie nr.2/8. Koczurowie mieszkali w małym domku przy ul.Szkolnej, niedaleko domu Makiełów /może 100 metrów/. Oprócz Zosi zdjęcie nr. 2/10 mieszkali tam jej rodzice oraz brat Norbert i siostra/ Bogusia/ Maria Koczur Szwagrzyk. Zdjęcie nr.2/6.

Jak już wspomniałem zarówno Tata jak i Mama pochodzili z Zawiercia. Tam się poznali i tam się w sobie zakochali. Świadczyć o tym mogą dedykacje na zdjęciach nr.1/9-14/. Okres ten był szczęśliwy, pozbawiony jakichkolwiek problemów. Mieszkaliśmy na terenie koszar 8-go Pułku Ułanów w mieszkaniu służbowym. Z czasem rodzice stwierdzili, że mieszkanie jest za ciasne na nas czworo, więc wyprowadziliśmy się do mieszkania dwupokojowego u Pana Duszaka. Pan Duszak służył również w 8-mym Pułku Ułanów i miał kamienicę naprzeciw bramy koszar po drugiej strony ulicy. Oczywiście nie spowodowało to zmian w naszym codziennym życiu, gdyż codziennie chodziliśmy na teren koszar gdzie mieliśmy swoich kolegów i koleżanki. Ojciec miał ordynansa, który codziennie rano przychodził do domu i pomagał Ojcu wyczyścić buty, mundur, ubrać go, oraz wykonywał niektóre prace w domu. Następnie wychodził do koszar do pracy.

Ja z siostrą zdjęcia nr.1/15 i 16/ chodziliśmy do Publicznej Szkoły Powszechnej w Rakowicach przy ul. Ułanów. Szkoła powszechna z różnego okresu i różnych okazji przedstawiona jest na zdjęciach nr. 1/17 do 20/, natomiast zdjęcia z wycieczek przedstawiają zdjęcia nr.1/21 i 22/. Po przyjściu z szkoły, odrobieniu lekcji- albo i nie szliśmy do koszar. Tam bawiliśmy się różnie, a to w chowanego, lub w wojsko. Miałem tam trzech dobrych kolegów w moim wieku. Jeden z nich to Adam Kaliszka, drugi to Olek Palimąka i trzeci to Kaziu Szewczyk - zdjęcia nr.1/23 i 24/. Kazia spotkałem na Politechnice Krakowskiej w czasie studiów, był asystentem. Niedawno dowiedziałem się od prof. Kulpińskiego, który był razem ze mną na rehabilitacji w Rabie Wyżnej, że Kaziu Szewczyk zmarł. Adama i Olka nie widziałem już po przeprowadzce w 1939 roku na Dębniki, gdzie przeniesiony był 8 Pułk Ułanów.

Z ciekawszych momentów w tym czasie, które utkwiły mi w pamięci, to wyrywanie zęba u lekarza stomatologa pułkowego. Poszedłem razem z mamą do lekarza bo bolał mnie ząb. Mimo, że pokazałem mu bolący ząb to wyrwał mi zęba zdrowego obok tego co mnie bolał. Konsternacja lekarza i mojej mamy, ale cóż trzeba było wyrwać drugiego obok. Na pytanie Mamy co teraz będzie oświadczył, że najwyżej wyrośnie mi jeden ząb szeroki zamiast dwóch. A były to zęby mleczne więc szczerbaty nie będę. Dla ciekawskich dodam, że wyrosły mi dwa oddzielne zęby. Inny przypadek który pozostał w mojej pamięci i po dziś dzień mam pamiątkę, to skaleczenie dłoni i zerwanie ścięgna środkowego palca prawej ręki. A było to tak, jak opowiadała mi moja Mama - gdyż sam nie pamiętam - miałem w ręku koszyczek szklany i szliśmy do sklepu w koszarach. Nie wiem z jakiego powodu pobiegłem i przewróciłem się, koszyczek się rozbił i skaleczyłem się w rękę. Oczywiście rana się zagoiła, ale trzeci człon palca środkowego ręki prawej nie mogłem zgiąć i tak już zostało do dnia dzisiejszego. Straszyli mnie później, że z takim palcem nie przyjmą mnie do wojska. Jeszcze z innych historii mojego dzieciństwa, które dokładnie pamiętam to przygoda z lodami. Na ulicy jeździł wózek z lodami, dostaliśmy wraz z starszą siostrą od Mamy po 5 groszy na lody. Pobiegliśmy do wózka z lodami i pan, który sprzedawał lody zaczął nakładać na rożek z wafli lody. W tym czasie patrząc na lody trzymałem 5 groszy w ręce i włożyłem do buzi i to tak nieszczęśliwie, że połknąłem ten pieniążek. Krzyknąłem na siostrę i w nogi pobiegłem do domu, a siostra za mną. Pan z lodami coś tam wykrzykiwał na nas ale nie wiem co, zresztą nic nas to nie obchodziło. Myślę, że przypuszczał, że go nabraliśmy. Epilog tego incydentu zakończył się na drugi dzień w nocniku, gdy usłyszałem dźwięk pięciogroszówki. Można by opisywać jeszcze inne przygody z dzieciństwa, chociaż nie wszystkie pamiętam, ale kto ich nie ma. Może jeszcze jedna sprawa zasługuje na opowiedzenie, gdyż podobnie jak ścięgno w ręce, jest do dnia dzisiejszego felerem. Któregoś dnia skakaliśmy w koszarach z dachu –taka zabawa- Ja tak nieszczęśliwie skoczyłem, że upadłem i uderzyłem nosem w ziemię. Polała się krew z nosa, nie pamiętam co było dalej ale do dnia dzisiejszego mam skrzywioną przegrodę nosową. Spowodowało to, że mam stale nos zatkany i wieczny katar, stąd stale używam kropli do nosa. Ale koniec o mnie.

Ułani lubili się bawić, to też były hucznie obchodzone uroczystości Pułkowe a zwłaszcza święto Pułkowe 19 marca związane z patronem Pułku Ks. Józefem Poniatowskim. W tym dniu odbywało się tradycyjne spotkanie w Kawiarni Europejska w Rynku Głównym, następnie uroczysta Msza Święta i oddanie honorów przy Sarkofagu Księcia Józefa Poniatowskiego w Krypcie Św. Leonarda w podziemiach Katedry Wawelskiej. Oprócz tego defilada Ułanów na Wawelu co pokazują zdjęcia nr.1/25 do 42/ Oczywiście nie mogło się odbyć bez balów. Na jednym takim balu, na którym moja mama została wybrana Królową Balu przedstawia zdjęcie nr.1/43,44,45./ Moja mama siedzi z koroną na głowie a ojciec stoi za nią z parasolką. Również były zawody hippiczne skoki przez przeszkody, oraz wspólny obiad na ujeżdżalni. Zdjęcia nr.1/46 do 52. Ja z siostrą jeździliśmy na koniach oczywiście pod okiem ojca Zdjęcia nr.1/53 do 56. Ojciec woził nas na sankach w zimie i na rowerze latem Zdjęcia nr. 1/57 i 58. Były również Bale dla dzieci wojskowych, które się odbywały w kasynie oficerskim w Krakowie przy ul. Zyblikiewicza. Według opowiadania mamy, bo sam nie pamiętam - na Balu dziewczynki biły się o mnie, gdyż każda chciała tańczyć z ułanem. Zdjęcie nr.1/59.

Po śmierci Marszałka Piłsudskiego zapadła decyzja usypania kopca w Lasku Wolskim na Sowińcu. Nie mogło się odbyć bez Ułanów 8 Pułku. Ojciec wraz z dziećmi pojechaliśmy na Sowiniec i taczkami woziliśmy ziemię na kopiec co obrazuje zdjęcie nr.1/60./ W okresie letnim wyjeżdżaliśmy na letnisko -teraz to się nazywa wczasy- do Zakrzowa stacja Stryszów koło Kalwarii Zebrzydowskiej. W Zakrzowie były wybudowane Domy Letniskowe w których co roku w okresie lata spędzaliśmy wakacie. Miejsce bardzo malownicze wśród lasów pod górą Hełm. Ojciec był razem z nami tylko przez pewien czas oraz przyjeżdżał jak to się dzisiaj nazywa na Weekend. Zdjęcia nr.1/61 do 64/. Z miejscem tym wiążą się różne przygody. Niektóre z nich dokładnie pamiętam. Na terenie domów letniskowych był taki mały stawek okrągły o średnicy 3 metry ale głęboki. W stawku tym pływały żaby i głowacze. Ja chciałem złapać takiego głowacza, w tym celu nachyliłem się nad wodą i ręką próbowałem go złapać. Nachylenie było tak duże, że przeciążenie spowodowało nie utrzymanie się na nogach i wpadłem głową do tego stawku. Miałem wtedy może 5 lub 6 lat i nie umiałem pływać. Na szczęście oprócz siostry była z nami córka administratora domów letniskowych, starsza od nas Weronka, która złapała mnie za nogi i wyciągnęła z wody. Kto wie jakby to się skończyło gdyby nie jej pomoc. Inną przygodą, która mi się przydarzyła było utkwienie kości kurczaka w gardle. Nigdy tego nie zapomnę, a było to tak. Ojciec przyjechał do nas w odwiedziny i przywiózł pieczonego kurczaka. Gdy dostałem kawałek do zjedzenia, jadłem tak łapczywie, że połknąłem kość która utkwiła mi w gardle. Zacząłem krzyczeć i wołałem „do lekazia, do lekazia” Ojciec złapał mnie położył na stół i palcem wyciągnął kość z gardła. Oczywiście dostałem burę od mamy, ale potem było dużo śmiechu. Doskonałą nauką poznawania i rozróżnianiu grzybów dobrych od tzw. "psich” było zbieranie ich w pobliskich lasach, a grzybów było mnóstwo. Po zbiorach następowało sortowanie, na grzyby do suszenia i grzyby do zjedzenia na bieżąco. W czasie zbierania należało uważać na żmije i węże, których tam nie brakowało. Wśród lotniskowców było dużo dzieci w różnym wieku i niejednokrotnie z starszymi dziećmi wybieraliśmy się do pobliskiego lasku „młodnika” gdzie była polanka na której bawiliśmy się lub grali w piłkę. Pamiętam jak jeden starszy chłopiec - nie pamiętam jego imienia - zabił patykiem żmiję a potem wziął ją do reki pokazywał wszystkim. Prawie w tym czasie szła jakaś gospodyni z pobliskiej wioski, która niosła na plecach mleko, śmietanę i sery do naszych domów – na sprzedaż- i zapytał ją czy nie wie co to za wąż. Kobiecina popatrzała i krzyknęła „o Jezu” i uciekła – pewnie myślała, że to żywa żmija. Wybuchneliśmy śmiechem i był ubaw. Tak wiec wesoło było na letnisku. Można by było opisywać jeszcze więcej o tym jak wieść przyszła, że zbójcy są w okolicy, albo że wilk się gdzieś w pobliżu ukazał, ale nie wszystko pamiętam a nie chcę konfabulować. Ale wróćmy do Rakowic gdzie przecież życie toczyło się dalej.

W szóstym roku życia poszedłem do szkoły podstawowej. Siostra była już w czwartej klasie. Na opisanie zasługuje pierwsza komunia św. (zdjęcia nr.1/65 do 67) Komunia odbywała się w Kaplicy Księży Pijarów w Rakowicach. Zdjęcia nr. 1/68,69,70. (Zdjęcia pobrane z internetu zostały wykonane po wojnie. Kaplica została odnowiona po zniszczeniach wojennych.) W tamtych czasach do komunii nie wolno było nic jeść ani pić. Dopiero po zakończonej mszy Księża Pijarzy zapraszali wszystkich „komunistów” tzn. wszystkie dzieci przystępujące do pierwszej komunii na wspólne śniadanie do budynku Zakonu Pijarów Zdjęcie 1/71. Na śniadanie były bułeczki z masłem i kakao, co w tamtych czasach można było uznać za rarytas. Po śniadaniu i wspólnym zdjęciu, otrzymaliśmy Pamiątkowe Zdjęcie przyjęcia Pierwszej Komunii Św. W dniu 6.czerwca 1939 r. podpisane przez Rektora Kaplicy Księży Pijarów Ks.Augustyna Stępnika. Dokument nr.5/15.

Kronika kaplicy Księży Pijarów w Rakowcach (1911-1939) Rakowice – dziś przedmieście Krakowa, a niegdyś wieś krakowska – należały w XIX wieku do właściciela Zagórskiego. W roku 1874 folwark Zagórskich przeszedł drogą małżeństwa w ręce sybiraka i wielkiego patrioty Antoniego Zazmanita, który w swoim majątku wybudował fabrykę cykorii. Po śmierci Antoniego w 1905 roku i jego małżonki Marii Józefy z Zagórskich w 1910 roku – dobra tychże przeszły w ręce ich córki Honoraty Jachimskiej, która 17. 11. 1910 sprzedała je Zakonowi Pijarów w Krakowie (Księga Wykazów Hipotecznych L – 1 – 11 K.B. Kraków-Rakowice str. 385). Ówczesny Rektor krakowski, Hiszpan ks. Antoni Bartolome’ Barranecche, na miejscu dawnej fabryki cykorii kazał w 1911 roku zbudować według planu architekta Sasa i Zubrzyckiego kaplicę dla budującego się Zakładu Wychowawczego o pojemności 326 m2 (na 1000 osób), którą ks. Biskup Anatol Nowak, sufragan kardynała Puzyny w lipcu tegoż roku poświęcił. Koszta budowy kaplicy wynosiły 25.000 koron (relacja Józefa Olkusznika ówczesnego administratora majątku XX. Pijarów w Rakowicach)

Należy jeszcze opisać zdjęcie nr1/72 z roku 1928. Na tym zdjęciu jest moja Mama - Natalia Skorek - która występowała w teatrze Domu Żołnierza na ul. Lubicz. Niestety nie wiem co to za przedstawienie było. Mama jest w środku oznaczona kropką. Na uwagę zasługują jeszcze zdjęcia nr. 1/73 do 78/ Są to zdjęcia mojej Mamy, Taty i siostry Donaty jak spacerują po Krakowie i koszarach, oraz zdjęcia osobiste Mamy i Taty z lat 1922 – 1933. Ponadto zdjęcia nr. 1/79 do 85/ z roku 1933 Ojca z kolegami w szkole podoficerów zawodowych w Grudziądzu /tablo/. Oraz z tego samego okresu zdjęcia z nad morza Zdjęcie nr. 1/86 do90/. Zdjęcia nr. 1/91 do 105/ zrobione na terenie koszar w Rakowicach a zdjęcia nr. 1/106 i 107/ z manewrów 8 Pułku Ułanów, oraz zdjęcie nr. 108/ z wycieczki ułanów do Wieliczki. Pozostałe zdjęcia to wigilia 2-go Pułku Lotniczego w Rakowicach zdjęcie nr. 1/109. Zdjęcie osobiste Romana Skorka i Romana z bratem Stefanem, zdjęcie nr 1/109 i 110/ natomiast zdjęcie nr.1/112/ pokazuje moją siostrę Donatę z synem mojego ojca chrzestnego Klimasa. Ostatnie zdjęcie nr 1/114 to odznaka 8 Pułku Ułanów im Ks. Józefa Poniatowskiego, dokładnie opisane jej pochodzenie oraz kiedy i jak była przyznawana. Na uwagę zasługuje również Album Pamiątkowy Korpusu podoficerskiego 8 Pułku Ułanów Ks. Józefa Poniatowskiego wydanego w Krakowie dnia 19 marca 1932 roku. Zdjęcia nr.6/1 do 83/ Roman Skorek jest na zdjęciu nr 26.




Okres okupacji niemieckiej 1939 do 1945

Druga wojna światowa rozpoczęła się przez zajęcie Austrii i Czechosłowacji bez oporu a następnie w dniu 1 września Niemcy Faszystowskie pod dowództwem Adolfa Hitlera bez wypowiedzenia wojny wtargnęły na Polskę. Tu napotkały na zdecydowany opór wojska polskiego. Mój Ojciec, jako wojskowy zawodowy, wraz z całym 8 Pułkiem Ułanów wyruszył na wojnę. 8 Pułk Ułanów został wcielony do Armii Kraków, która dowodził ppłk.dypl. Włodzimierz Dunin-Żuchowski. W dniu 3 września tocząc ciężkie walki został częściowo rozbity pod Szczekocinami oddzielony od reszty brygady.

Następnie przez Jędrzejów i Brody ruszył w kierunku Wisły, by tam przyłączyć się do Armii Lublin. Tam stoczył kilka zwycięskich bitew i poniósł dotkliwe straty. Ostatecznie został rozbity podczas przedostawania się do Rumunii. Tylko pierwszy szwadron dotarł na Węgry. Pozostali dostali się do niewoli niemieckiej. Mój ojciec Roman Skorek dostał się do niewoli, lecz uciekł. W pobliskiej wsi przebrał się w cywilne ubranie i wrócił do Krakowa. Moja mama Natalia Skorek wraz z dwojgiem dzieci córką Donatą lat 13 i synem Jerzym lat 9 mieszkaliśmy w kamienicy czynszowej przy ulicy Zielnej 34 w Zakrzówku/obecnie-Monte Casino/. Kamienica ta miała niby schron w suterynie i w czasie nalotu samolotów mieszkańcy schodzili na dół by przeczekać bombardowanie. W czasie jednego nalotu, Niemiecka bomba spadła ok.100 metrów od naszego domu, na puste pole robiąc spustoszenie w mieszkaniach pobliskich domów, wybijając wszystkie szyby i niszcząc wszystko w pobliżu okien. Szyby powybijane raniły niektóre osoby, na szczęście nie groźnie. Po odwołaniu alarmu co ogłaszały syreny, wróciliśmy do mieszkania.

Widząc ogrom zniszczenia Mama udała się do Wojskowej Komisji Ewakuacyjnej, na ulicę Jana w Krakowie, gdzie dowiedziała się, że zostaniemy wywiezieni do Łańcuta, gdzie są już przygotowane dla nas kwatery. Po powrocie do domu mama spakowała dosłownie wszystko, zostawiając puste szafy i meble. Przyjechał samochód ciężarowy i żołnierze wynieśli bagaże a było tego 4 worki i dwie duże walizy, załadowali na samochód i pojechaliśmy na dworzec główny osobowy. Tam ulokowali nas w pociągu osobowym, który był podstawiony na peronie. Pociąg był już częściowo zapełniony. Niestety naloty niemieckich samolotów nie ustawały i co chwile musieliśmy wychodzić z pociągu i chować się pod wagonami. Wreszcie pociąg ruszył, lecz przy każdym alarmie lotniczym zatrzymywał się i część ludzi wychodziła z wagonów chowając się gdzie, kto mógł, a to w zboże, to w pole kartofli lub w rowach czy pod drzewami. Samoloty przelatywały strzelając z karabinów maszynowych, czasem zrzucając bomby i odlatywały dalej. Nasza mama nie wychodziła z wagonu, lecz przytulała nas do siebie i tak przeczekaliśmy nalot. Im dalej jechaliśmy na wschód, tym częściej słyszeliśmy syreny alarmowe i niemieckie samoloty. Tak dojechaliśmy pod Tarnów. W międzyczasie mama znalazła miejsce w lepszym wagonie tak zwanym pulmanowskim i tam przenieśliśmy się wieczorem. Nad ranem następny nalot i zrzucenie bomby na nasz pociąg spowodował koniec podróży do Łańcuta. Mieliśmy ogromne szczęście, gdyż bomba uderzyła w wagon, w którym poprzednio jechaliśmy. Jak zwykle nie wychodziliśmy z wagonu, ale tylko ja zostałem ranny. Wybita szyba z okna rozprysła się i odłamek ranił mnie w podbródek. Do dnia dzisiejszego mam ślad po tej ranie. Oczywiście krew zalała mi twarz, ale mama miała ze sobą watę i przyłożyła mi do rany. Dalsza podróż w tej sytuacji była niemożliwa. Wszyscy powychodzili z pociągu i schronili się w pobliskiej wsi. Tam moja mama znalazła lekarza, który opatrzył moją ranę. Nie pamiętam jak długo tam byliśmy, natomiast pamiętam, że wsiedliśmy do pociągu towarowego biorąc tylko jedna walizkę i pojechaliśmy dalej. Pozostały bagaż został w wagonie i nigdy już go nie odzyskaliśmy. Jadąc dalej na wschód pod obstrzałem niemieckich samolotów, dojechaliśmy pod Mościce. Tu podróż dobiegła końca, gdyż tory kolejowe były zniszczone. W tym samym wagonie jechali jacyś wojskowi, którzy uciekali przed Niemcami. Ruszyliśmy razem z nimi na piechotę. Juz nie pamiętam jak długo szliśmy. Natomiast pamiętam, jakieś lasy i odgłosy dzikich zwierząt. Idąc tak natknęliśmy się na chłopa, który jechał drabiniastym wozem zaprzęgniętym w jednego konia. Wojskowi, z którymi szliśmy, zatrzymali go i polecili mu by nas podwiózł. Nie wiem ilu nas tam było, ale lepiej było jechać wozem, mimo że niezbyt wygodnie, niż iść na piechotę. Po dwóch dniach chłop zostawił wóz i konia a sam uciekł. W ten sposób mieliśmy wóz z koniem do swojej dyspozycji.

Oczywiście podróż ta obfitowała w różne groźne i śmieszne historie. Nie wszystko pamiętam, ale jako mały chłopiec po 70-ciu latach przypominam sobie niektóre momenty. Jak jechaliśmy cały czas na wschód, byliśmy pod obstrzałem samolotów niemieckich? Chowaliśmy się wówczas gdzie, kto mógł, do przydrożnych rowów, w polu w zboże lub grządki jarzyn i kartofli lub pod drzewami. Wszyscy kładli się na ziemi twarzą w dół, ale mnie interesowały samoloty, więc kładłem się twarzą do góry obserwując, jakie to samoloty lecą. Mówiłem później, że były to samoloty polskie, rosyjskie, czy niemieckie. Samoloty niemieckie ostrzeliwały kolumnę wozów, lecz na szczęście nikogo nie raniły. Nie zapomnę jak jeden mały człowieczek cywil w kapeluszu skrył się przed samolotami za dużym rozłożystym dębem a samoloty krążyły i strzelały z karabinów maszynowych, a on skakał dookoła tego dębu, aby skryć się przed nawracającymi samolotami. Również mięliśmy stracha, gdy jadąc nocą przez bieszczadzkie lasy słychać było ryki i wycie wilków i innych zwierząt w pobliżu. Tu jednak wojskowi strzelali z broni polnej, odstraszając skutecznie ich zakusy. Po kilku dniach, jadąc cały czas na wschód, dojechaliśmy do Lwowa. Tam zatrzymaliśmy się w klasztorze Sióstr Zmartwychwstanek. Umyci, wykapani, zjedliśmy jakiś posiłek i po kilku dniach, pojechaliśmy dalej do Złoczowa gdzie zakwaterowano nas u rodziny wojskowej. W tym mieszkaniu była tylko matka z dzieckiem chłopczykiem w moim wieku. Ojciec jego jako oficer wojskowy był na wojnie. Nigdy go nie poznaliśmy gdyż nie wrócił z wojny przed naszym wyjazdem.

Byliśmy tam jakieś dwa tygodnie. Tam już nie było nalotów, żyliśmy jak na wczasach. Bawiliśmy się na podwórzu i pamiętam jak ten mały chłopiec nauczył nas palić papierosy skręcone z liści drzew tam rosnących. A żeby nie było czuć to piliśmy oranżadę zrobioną z wody i pastylek, które wrzucone do wody musowały tak jak pastylki wapna. W Złoczowie byliśmy świadkami wkroczenia na tereny polskie oddziałów rosyjskich. Rosjanie wkraczali bez oporów ze strony polskiej i szli na zachód na spotkanie z Niemcami. Po ustaleniu granicy między Związkiem Radzieckim a Niemcami, - Ustalenie tej granicy odbyło się znacznie wcześniej w tzw. Pakcie Ribbentrop-Mołotow-. Po ustaniu walk między Niemcami a armią polską, część wojska polskiego wraz z Naczelnym Wodzem Edwardem Rydzem-Śmiglym przedostała się przez Rumunię na Węgry, część dostała się do niewoli niemieckiej lub rosyjskiej. Jakie były losy wojska polskiego w niewoli rosyjskiej, jest powszechnie znana. - Katyń- Kozielsk – Starobielsk – Ostaszków – Miednoje. Część żołnierzy została zwolnionych do domu, a część osadzona w obozach w Kazachstanie jako siła robocza. Natomiast oficerowie wojska polskiego, policja i KOP osadzona w obozach i na rozkaz Stalina rozstrzelana.

W zaistniałej sytuacji wszyscy, którzy uciekali przed Niemcami, postanowili wrócić do swoich domów. Chcąc przejść przez granicę należało otrzymać przepustkę. Nasza mama zdobyła taką przepustkę i przeszliśmy przez granicę. Tam załadowano nas do wagonów towarowych, tak jak bydło i pociąg ruszył na zachód. W drodze powrotnej do Krakowa nie było już nalotów, strzelaniny ani innych niespodzianek. Pociąg zatrzymywał się na stacjach, część ludzi wysiadywała a reszta jechała dalej. Dojechaliśmy wreszcie do Krakowa, zmęczeni, głodni i wyczerpani.

Nie wspomniałem, co się działo po naszym wyjeździe. Otóż mój wujek Paweł Błażek, mąż siostry mojej mamy Sabiny, przyjechał do nas na Zakrzówek, aby się dowiedzieć, co się z nami dzieje. Dowiedział się od znajomych w kamienicy, że wyjechaliśmy do Łańcuta. Pozabijał okna deskami zabezpieczył mieszkanie i pojechał do siebie na ulicę Friedlaina. Mój ojciec po powrocie z wojny około połowy września zastał dom pusty. Urządził się jak mógł i zaczął się dowiadywać o nas. Dowiedział się, że nie dojechaliśmy na miejsce przeznaczenia, gdyż pociąg został rozbity pod Tarnowem. Nic więcej na nasz temat przez prawie miesiąc nie wiedział. Chodził nawet do wróżki –jasnowidz na ulicę Zwierzyniecką, która mu różne bzdury opowiadała, cały czas twierdząc, że żyjemy i niebawem wrócimy do domu. Rzeczywiście wróciliśmy w połowie października, prawie bosi i goli. Ale radość była wielka gdyż my też nic nie wiedzieliśmy o Nim.

Mama miała tylko zdjęcie ojca zdjęcie nr.1/13. i pokazywała nam nieraz płacząc, czy żyje czy jeszcze go kiedyś zobaczymy. Jak już wspomniałem dom był pusty nie było się czym przykryć ani zmienić ubrania? Nastały ciężkie czasy. Ojciec zatrudnił się w VI Urzędzie Obwodowym w Dębnikach, jako urzędnik miejski. Mama zaczęła handlować, Jeździła do Słomnik i Miechowa, tam kupowała mięso i wyroby wędliniarskie. Oczywiście była to produkcja nielegalna, bez zgody Niemców. Przywożenie do Krakowa też było ryzykowne, ponieważ Niemieckie patrole kontrolowały pociągi i pasażerów. Były przypadki odbierania towaru i bicia pasażerów. Nie ominęło to również mojej mamy, na szczęście zdrowa, choć zmęczona wróciła do domu bez towaru i pieniędzy. Były to ciężkie czasy, dlatego mama wysłała siostrę Donatę do cioci do Zawiercia, o czym już wspominałem wcześniej. Na zdjęciu nr. 2/8 stoi wśród uczennic i kuzynki Zosi Koczur.

W celu dorobienia do słabej pensji mojego ojca oraz dorobku z handlu mojej mamy, ojciec postanowił zająć się produkcją mydła. Znajomy ojca, produkował mydło i postanowił nauczyć ojca. Była to kłopotliwa robota, gdyż oprócz gotowania łoju w garnku, w którym się gotowało bieliznę, potrzebne były dodatki sody kaustycznej w celu oddzielenia tłuszczu, oraz dodatków do mydła takich, jak m.in. olejku migdałowego. Ponadto należało wykonać formę na mydło, ojciec nazwał go „mydło dzwon” oraz wizerunek dzwonu. Formę wykonał znajomy ślusarz. Forma była wykonana z blachy ocynkowanej, składana na zawiasach i zatyczki, gdyż po ostudzeniu płynnego mydła należało go wyjąć z formy. Produkcja mydła w warunkach domowych była bardzo uciążliwa, ale przynosiła duże zyski. Pieniądze były potrzebne, gdyż jak wspominałem wcześniej nic z wywiezionych rzeczy nie odzyskaliśmy. Wszystko należało kupić od nowa a na to potrzebne były duże pieniądze. Z ciekawszych momentów, jakie pamiętam z tego okresu to oczekiwanie na powrót mamy i taty, który wychodził po mamę na dworzec kolejowy, aby pomóc jej przynieść do domu zakupiony towar. Oczekiwanie na dworcu było niebezpieczne, gdyż w każdej chwili Niemcy mogli zrobić „łapankę” i zgarnąć ludzi na dworcu.

Ja w tym czasie siedziałem w domu, a było zimno – nie było centralnego ogrzewania, więc siedziałem na piecu kuchennym i czekałem na rodziców. Tak spędzałem nieraz długie zimowe wieczory. Lecz gdy mama przywiozła wyroby mięsne, wówczas mogłem się najeść do syta. Niemcy karmili nas marmoladą z buraków, którą kupowaliśmy w 5-cio kilogramowych puszkach metalowych. Ta marmolada, którą jadłem przez 5 lat okupacji niemieckiej, tak zbrzydła mi, ze do dnia dzisiejszego nie przepadam za żadną marmoladą czy też powidłami, mimo że nie można ich porównać z tym paskudztwem. Był też moment bardziej straszny i ryzykowny. Pewnego razu po powrocie mamy z towarem, poprosiła mnie mama, żebym poszedł do sąsiadów mieszkających na parterze i spytał się, czy nie potrzebują czegoś kupić z przywiezionych produktów ze wsi. Zeszedłem na parter i zadzwoniłem do mieszkania. Otworzyła mi Wikcia, służąca sąsiadów. Gdy zapytałem ją czy nie potrzebują czegoś bo mama wróciła z towarem, to dawała mi znaki głową i oczyma, lecz nie bardzo rozumiałem o co chodzi. W tym momencie ukryty za ścianą mężczyzna uderzył ją w twarz. Uciekłem na dół do suteryny a następnie, drugimi drzwiami na pole. Za mną pobiegł ten mężczyzna z rewolwerem w ręce. Muszę się przyznać, że po raz pierwszy miałem takiego „pietra” i po prostu –wstyd przyznać się, ale posikałem się w portki. Przebiegłem dookoła domu, ten mężczyzna przestał mnie gonić, a ja zobaczyłem ojca, który wracał z pracy. Powiedziałem mu drżącym głosem, co się stało i szliśmy już razem do domu. W bramie domu czekał już ten mężczyzna i ojciec wyjaśnił mu, po co przyszedłem do sąsiadów. Na szczęście po tych wyjaśnieniach zostawił nas w spokoju. Jak się później okazało, w mieszkaniu tym mieszkał inż. Sosnowski z żoną, która była żydówką. Gestapo zabrało ich do obozu w Oświęcimiu, ale zostawili folksdojczów, którzy czekali na ich znajomych narodowości żydowskiej. Oczywiście Pan Sosnowski z żoną nigdy nie wrócił z obozu w Oświęcimiu. W mieszkaniu tym w późniejszym terminie mieszkała Wikcia z dziewczynką, którą Wikcia przedstawiła, jako jej krewna. Prawda była taka, że to było dziecko żydowskie z rodziny żony inż. Sosnowskego. Dodam tylko, że do końca okupacji była razem z nami, bawiliśmy się razem i nikt nie wiedział o jej pochodzeniu. Na zdj.nr. 2/9 wykonanym przy ul. Zielnej 34 od strony podwórka przy studni. Stoi Olek Szklarski z sąsiedniego budynku, ja siedzę na słupie od studni a obok Krysia – żydówka. Z tego okresu mam zdjęcie które wykonał mi Pan inż.Sosnowski Zdj. nr. 2/1. Zdjęcie wykonane jeszcze przed wywiezieniem go z żoną do Obozu w Oświęcimiu. Dużo jeszcze różnych sytuacji można przytoczyć z czasów okupacji hitlerowskiej, jednak nie starczyłoby czasu ani papieru. Wiec wspomnę tylko niektóre sytuacje. Np. jak ojciec był wzywany na gestapo. Dotyczyło to powieszenia na drzewie szpiega niemieckiego, z okresu gdy był na wojnie. Podobno miał być świadkiem tego zdarzenia, tak zeznał jakiś wojskowy, który razem z ojcem był na wojnie. Oczywiście ojciec się do niczego nie przyznał i zwolnili go do domu. Była też łapanka niemiecka przed naszym domem na ulicy Zielnej w Dębnikach, W tym czasie był u nas Pan Edward Dąbrowicz Szczepanowski Zdj.nr. 2/2. Pan Edward pochodził z rodziny hrabiowskiej. Pisał książkę, której rękopis zostawił u nas, lecz nie wiem co się z nim stało. Ponadto bardzo mu się podobała moja siostra i kto wie co by z tego wynikło, gdyby siostra nie wyjechała do Zawiercia. Przez okno widać było jak Niemcy zaganiali ludzi na ciężarówki. Tata z P. Edwardem uciekli na strych, który mama zamknęła na klucz, lecz Niemcy nie weszli do domu i tym razem udało się.

W czasie okupacji hitlerowskiej, chodziłem do szkoły podstawowej na Dębnikach. Niemcy zabierali szkoły dla swoich dzieci lub przeznaczali je na inne cele, a nas przenosili do innych szkół. W tym czasie zmieniałem szkołę 4 razy. Z ul. Konfederackiej na ul. Szwedzką z Szwedzkiej na ul. Tyniecką a z Tynieckiej na Ludwinów. Z tego okresu mam kilka zdjęć. Są to zdjęcia nr. 2/5,6,7. Oraz świadectwo w dwóch językach polskim i niemieckim dokument nr. 2/9. Siostra zanim wyjechała do Zawiercia chodziła na tzw .”komplety” organizowane przez nauczycieli. Komplety były nielegalne i odbywały się za każdym razem u innego ucznia, żeby nie podpaść Niemcom, tym bardziej, że nigdy nie wiadomo było czy ktoś nie doniesie Niemcom. W czasie okupacji niemieckiej, słuchaliśmy radia w języku polskim z Francji. Do dnia dzisiejszego pamiętam sygnał i zapowiedź speakera. Oczywiście nie rozumiem co to oznacza ale fonetycznie brzmiało to tak” Tuluza, Tuluza Pireneje i bonta na faje”Z radia dowiadywaliśmy się o postępie działań wojennych na froncie. W okresie, gdy Niemcy zaatakowali Związek Radziecki i zaczynali dostawać baty i to na obu frontach wschodnim i zachodnim, zakazali polakom słuchać radia i należało oddać odbiorniki radiowe. Chodzili po domach i sprawdzali czy ktoś nie oddał radia i nie słucha wiadomości. Przez cały okres okupacji słychać było tylko śpiew żołnierzy niemieckich, którzy przebywali na ulicy Kapelanki, tam gdzie przed wojną stacjonował 8 Pułk Ułanów i idąc ulicą Twardowskiego następnie Boczną i Polną do Rynku Dębnickiego, śpiewali „Haili Hajlu Hajla itd. A w kinach na filmach zawsze była Kronika Filmowa, gdzie pokazywali jak armia Hitlera zwycięża na wszystkich frontach i na zakończenie był komunikat. „Niemcy walczą i zwyciężają dla Europy.” Ojciec obawiając się nalotu Niemców na kontrole, zakopał w piwnicy radio, szablę i płaszcz wojskowy. Pomimo zabezpieczenia to po wojnie, gdy odkopał i wydobył radio to skrzynka była zgniła, tylko sam werk ocalał i po drobnych naprawach radio działało. Ojciec umieścił je w nakasliku w pokoju. Głośniki były w pokoju i w kuchni tak, że mogliśmy słuchać radia przez cały dzień. Natomiast szabla przyrdzewiała a pochwa od szabli zupełnie się rozsypała. Szabla po wyczyszczeniu nawet była ładna, tylko rękojeść była lekko uszkodzona. Ta szabla wisiała długo u nas a ścianie, lecz później mama ją sprzedała takiemu hobbiście, zresztą nie tylko szablę.

Jak już wspominałem chodziłem do szkoły podstawowej a po jej ukończeniu, uczyłem się na tajnych kompletach, ale to był już rok 1945 i koniec wojny. Niestety nie wiele mogę napisać na temat pozostałej części rodziny, gdyż brak było z nimi kontaktów. Dopiero wiele lat później dowiadywałem się o pozostałych osobach rodziny, co umożliwiło mi sporządzenie drzewa genealogicznego. Do rodu Skorków dołączyły się Rodziny Wilczaków w wyniku zamążpójścia siostry Donaty za Jerzego Wilczaka, oraz Rodziny Perkowskich po ożenieniu się z Danutą Perkowską. W dalszym ciągu rodzina się powiększała o związki małżeńskie naszych dzieci oraz wnuków. Opracowaniem drzewa genealogicznego w obecnym czasie, są współtwórcy zaproszonych przez nas członków rodziny. Ale o tym powinni napisać młodsi członkowie rodzin, do czego ich zachęcam, aby z tak wielkim wysiłkiem sporządzone drzewo nie pozostało zaprzepaszczone. Na zakończenie życzę wszystkim członkom, wszystkich rodzin, aby ich życie było ciągiem miłych wydarzeń, oraz mieli możność pochwalić się wspaniałymi osiągnięciami.

Kraków dnia 07.Maj.2011 Rok.

Założyciel Drzewa Genealogicznego - Jerzy Skorek.




Powrót   Galeria rodzinna I   Galeria rodzinna II   Galeria rodzinna III   Galeria ułanów
Weterynarz Iwanowice